acojapacze

Penuel, kontur wypełnił się

To było moje drugie muzyczne wierzgnięcie. We łbie mętlik, pomysłów całe stosy, a co najgorsze – demobilizująca zuchwałość, tak typowa dla stanów niezorganizowania. W Galerii Wejście wystawiłem cztery ściany „plakatów misyjnych”. Zdumienie, zachwyty, zaniemówienia – czy naprawdę nikomu wcześniej nie przyszło do głowy, że taka tematyka zasługuje przynajmniej na wsparcie narracją, conajmniej jak z okien rewolucyjnego ROST-a? Przynajmniej – conajmniej, całkiem dorzecznie, brzmi równie dobrze, jak poniekąd dopotąd – po prostu śliczne i skończone.
Nie miałem zdrowia do bezruchu. Zachodziłem do galerii po to tylko, żeby sobie zafundować „świeże” spojrzenie – niby to ujrzeć po raz pierwszy, niby to się zadziwić itp. Bzdury? – nieprawda. Tak właśnie przebiega ta choroba, gdy sztuka człowieka pożre, jak wielka ryba pewnego Jonasza, zwłaszcza gdy Jonasz odpowiednio młody. I oto, na takim własnie siedzeniu w galerii, przyłapał mnie pewnego dnia niespodziewany gość – najdroższy nasz Henio, nasz mistrz i przewodnik – profesor Tomaszewski, którego legendarną pracownię właśnie świeżo opuściłem, brawurowo i popisowo się u tegoż dyplomując. Z aneksem pisemnym dyplomu uwinąłem się w tri-miga. Od razu wiedziałem o czym ma być – o tym, co akurat zamulało mi czaszkę. Właśnie mijała 110 rocznica odejścia Delacroix, więc – jako zaryty w temat bez pamięci, ja – były załogant kultowego Koła Miłośnikow Sztuki u niezapomnianej Halinki Osterloff w Zachęcie – jako jedyny namiętny uczestnik słynnego spotkania z prof. Starzyńskim z okazji jego znakomitej „O romantycznej syntezie sztuk” i zapowiedzi wydania ekstra-super-cudo arcydzieła, a mianowicie „Dzienników” Delacroix w II tomach, ja miałbym nie wiedzieć o czym napisać? Problemem w tamtych czasach było znalezienie... maszynistki do przepisania tekstu – maszyna do pisania to był towar reglamentowany. Rąbnąłem z marszu dysertację „Eugène Delacroix, Rzeź na Chios, Salon 1824”. Tak się literacko zawziąłem, że błędy maszynowe dojrzałem dopiero w dniu oddania pracy. No cóż, nawet na życie nie było, a cały grosz szedł na materiały, to było najważniejsze... Ale tekst był bajka, bardzo wysoki poziom, nawet sobie nie zdawałem sprawy, jak zawyżyłem poprzeczkę.
A własciwy dyplom?
Henio natychmiast przyklasnął mojemu projektowi: plakatowego formatu kolekcja „Dwanaście orientacji filozoficznych” w konwencji kalendarza. Kompletny odjazd, ale w końcu to właśnie dłubanie w paradoksach przerobiłem w jego kultowej pracowni i tak mi już zostało. Komisja dyplomowa po prostu uznała widowisko za poważne magisterium rangi recollectio mentis, a w dodatku, w sali obok, najznakomitszy Cyprian Kościelniak, wystawił quasi-scenograficzne konstrukcje plakatowe pt. „Sztuki Geneta”. Wysoka komisja oszalała, ależ to był dyplom łońskiego roku... No i wracam do nagłych odwiedzin w galerii. Henio, po pierwsze mnie opieprzył, że nie zawiadomiłem środowiska o wernisażu. No cóż, ja naprawdę miałem takie procedury w dupie, on zresztą także, ale stał na straży integralności naszej zdolnej grupy. Szkoda, że nie było wówczas takich środków łączności, jak dzisiaj... Długo rozmawialiśmy o moich dziwnych pracach. Opowiedziałem mu, że trzy lata wcześniej, zamalowałem wielometrową ścianę w podziemiach kościoła św. Klemensa robotą „Rozejście apostołów”. Milczał dłuższą chwilę, zobaczył, że skazałem się na totalną syntezę zajęć i doznań, że w przyszłości nie będzie dla mnie problemem dobranie narzędzia do celu, a technologię będę traktował, jak składnik procesu twórczego, a nie jak coś spoza. Tak, tak, to MacLuhan – środek przekazu też jest przekazem. Czy można się zatem dziwić, że po cyfrowe narzędzia pracy sięgnąłem na dekadę przed innymi? To było i dobrze i źle, ale o tem potem.
Tymczasem zaproponowano mi pokierowanie galerią. Ja – galernikiem, a na cholerę mi to, ja przecież jestem artystą? Spokojnie, już chwilę później, pomny rozmowy z Heniem, postanowiłem uczynić z galernictwa akt strzelisty i poligon twórczej gimnastyki. Reaktywowałem Querentes – nie bez problemów i, niestety, nie w pierwotnym składzie. Ależ się porobiło – ekspozycje z muzyką i proklamacjami. Dziś, kiedy pomyślę, jakie razy zadawałem cenzurze, no – sam nie wiem, jak się uchowałem.
Właściwie zaczęło się od dwóch miedziorytów Albrechta Dürera – Melancholii i Rycerza z diabłem i śmiercią. Nigdy nie powtórzony występ został wygrany w galerii podczas pewnego podniosłego wernisażu (z uwagi na interes osob trzecich nie mogę uzasadnić użytego przymiotnika). Wykonanie było dynamiczną oprawą objaśnianych eksponatów i głośnego czytania fragmentów Melancholii prof. Kępińskiego. Trudny do przewidzenia czas wybrzmienia muzyki miał zatem formę nieustabilizowaną formalnie, w kategoriach analizy treści, rzecz sprawiała wrażenie przedmowy, w typie prolegomenów do właściwej opowieści. Zupełnie nam to nie przeszkadzało, ponieważ od początku zakładałem, że powstanie materiał kompletny, zwarty i zredagowany. Jego podstawową ideą było odwołanie do fenomenu rozpoznawania oblicza, odnajdywania formy, wypełniania zarysu wyobrażonych majaków, jakże odpowiedni temat dla artysty próbującego pochwycić ten jedyny kształt. Gdy zaś wrócił i został sam jeden, ktoś zmagał się z nim aż do wschodu jutrzenki, a widząc, że nie może go pokonać, dotknął jego stawu biodrowego i wywichnął ten staw podczas zmagania się z nim. A wreszcie rzekł: Puść mnie, bo już wschodzi zorza! Onże odpowiedział: Nie puszczę cię, dopóki mi nie pobłogosławisz! Wtedy [tamten] go zapytał: Jakie masz imię? On zaś rzekł: Jakub. Potem Jakub rzekł: Powiedz mi, proszę, jakie jest Twe imię? Ale on odpowiedział: Czemu pytasz mnie o imię? - i pobłogosławił go na owym miejscu. Jakub dał temu miejscu nazwę Penuel, mówiąc: Mimo że widziałem Boga twarzą w twarz, jednak ocaliłem me życie. Słońce już wschodziło, gdy Jakub przechodził przez Penuel, utykając na nogę. Czy wszystko jasne, czy trzeba jeszcze coś dodać? Problem „podobizny rzeczy”, wypełnienia zarysu kłębowiskiem, znalezienie desygnatu dla idei, aż po tchnięcie życia w rzecz samą – czyli przypisanie czasownika rzeczownikowi – czyli spełnienie zaklęcia – odpowiednie DAĆ RZECZY SŁOWO... To JEDYNE warte zachodu zagadnienie w życiu artysty i istota procesu twórczego. Inne sprawy się nie liczą. Tak sobie myślałem sprzątając galerię... Niestety, na filmach tylko pożyczone klimaty, stylistyczne najbliższe „miedziorytom” i „hiobowi”, w tym – Jak dzieci – boski duet Goodman/Hammer w nocnych scenach pod księżycem i niebywałej urody Eternally z rock-opery Which Witch by norweskie czarownice Ingrid Bjørnov i Benedicte Adrian z Dollie de Luxe.

penuel penuel

   

)))

Nawiedzone powietrze

(1) dwa miedzioryty dürera – prolegomena (2) melancholia (3 )rycerz ze śmiercią i diabłem (4) penuel a la paul gauguin (5) h.i.o.b. dessin industriel (5) gong. Do sztychowego preludium miały zostać dodane: pełna wersja Penuel na tle wielkiej projekcji gauguinowskich kobiet po wyjściu z kazania – obraz porażający geniuszem autora, następnie szkice techniczne (stąd dessin industriel) do h.i.o.b. – trudnej muzyki powstałej po lekturze Hioba w przekładzie konwertyty Romana Brandstaettera, wybitnego poety. I na koniec gong, taki rebus-zawilec literowy – G on G – krótki eksperyment polifoniczny w tonacji G.

penuel penuel penuel

Trzecie podejście

Początkowo nosiło swojską nazwę „dreifuß”. Jednak sprawy potoczyly się tak (czy sprawy mogą sie same toczyć? – chyba jednak je potoczono...), że górę wzięła popularna komenda i obmyślony już niemal świat trójnogów dostał znienacka czwartą kończynę. Okazało się bowiem, że siadanie na dupie przyroda zorganizowała parzystonogim i z najambitniejszego politycznie projektu Querentes zrobiła się lista suszonych życzeń... A niech to grom spali (patrz pozycja „lompale”) – kiedyś kilka plasterków szynki było wyłącznie „do szpitala”, a cytryny wyłącznie z Delikatesów, a mimo wszystko się żyło. Każde miasto ma swój smak. Trzydzieści siedem lat po zatonięciu Titanica oddano do użytku Trasę WZ, ale zaledwie dwa dni po tym nieszczęściu, ludziska w Paryżu mieli równie mroczne przeżycie – zaćmienie Słońca. I jak tu zachować spokój. No, o to niech już nikogo głowa nie boli. Liczna zgraja sformatowanych marionetek, po przeróżnych „Majster Bambo Apsztyfikejszyn”, głęboko zaufała nowemu – choć przecież przejściowemu – „porządkowi świata” i rządzi się na swoich korpo-śmietniskach. Są zaprzańcami gatunku ludzkiego i zawstydzającym przykładem regresu dziedziczonych po wykrwawionych generacjach: wspólnotowego intelektu, poczucia prawdy i uniwersalnych, nieusuwalnych wartości – pielęgnujących tradycję zachowań, modelujących mechanizmy kształcenia młodzieży i wyławiania jednostek przywódczych. Nikczemne ośrodki formatujące, piorące i oślepiające mniej odporne mózgi, mają swoje pięć minut. Ale te mniej odporne mózgi nie są zdolne do generowania własnych reguł, o jakimkolwiek oporze czy zwątpieniu nie wspominając, ponieważ to cechuje wyłącznie tych, których ukształtowały siły większe niż kancelaryjne. Zawiadowca to jeszcze nie dyrygent – mamy gdzieś gusta zawiadowców-troglodytów. Idźcie precz ze swoimi kamiennymi tabliczkami „korkociąga przykazań”. Zaszpuntowani – powiadam wam – siad!. Pozostali – za mną!...
Niestety – wspólna muzyka ucichła – wspaniałym chłopakom zaciążyły różne obowiązki, a ja rzuciłem się w wir roboty dizajnerskiej i tak się w niej zapamiętałem, że musiały polec inne wymagające pasje, także z istoty swej „instrumentalne” – nie wolno tego aspektu sztuki traktować powierzchownie. Unoszony przeto niekończącymi się natchnieniami nie wiedziałem, że wchodzę w dekadę, która przyniesie największe zmiany w moim życiu – również te tragiczne, rzutujące na bieg moich wszystkich następnych dekad...

siad siad

   

)))

Za parkanem rozszerzone oczy prawdy

(1)lompale (2)Cypryana rapsod znajomy (3)trasa WZ (4)za mną! (5)siad! (6)zaćmienie Słońca w Paryżu dwa dni po zatonięciu Titanica wg fotografa-amatora Eugène Atgeta (7)a teraz Krzyś przeczyta swój felieton. Lompale jest terminem z roku 1949 – debiutu Trasy WZ, która z kolei jest wspomnieniem snu o mieście zaludnionym przez (nomen-omen) ludzi. A rapsod Cypryana – jakby gdzieś dzwoniło – ale oczywiście to zupełnie nieoczywiste, zwłaszcza, że w wyniku osobliwego zrządzenia zdarzeń (albo – jak kto woli – zderzeń), dwa dni po zalegnięciu Titanica na dnie, 17 kwietnia 1912, nad Paryżem przewaliło się zaćmienie Słońca. Rzecz odnotował pionier reportażu miejskiego, fotoamator Eugène Atget (1857-1927). Brawo Gienek. Efektowną codę stanowi monolog zza sztachet – kilka uwag Krzysia o parkanach, które onegdaj ludzi łączyły.
Pewną ciekawostkę stanowi pozycja (4) za mną!. Historia tego tekstu, przy którym pracowałem, jak partyzant przy minowaniu wrażego transportu, sprowadza się do szukania mocno zrytmizowanej formy dla bezkompromisowej treści, mocniejszej niż nasz sławny zlew z koncertu. Szczególnie mi zależało na pełnej synchroniczności niesamowitej nuty z tekstem ujętym w staccato wykrzykiwanych haseł – krótkich i mocnych, jak przekleństwa, za które w istocie chciałyby uchodzić. Miało to brzmieć, jak okrzyki eksplodujące gdzieś w trzewiach zbitej ciżby demonstrującego tłumu. Miałem nadzieję, że mi się udało. Choć wiersze pisałem od szczeniaka, temu tekstowi przyglądałem się wyjątkowo długą chwilę, sapiąc, jak po wielkim wysiłku...

a to moja stara trawestacja plakatu z paryskiego maja – la beauté est dans la rue (beauté wym. boti)
siad
jakież problema światu najbliższe i jakiej poświęcić się szkole? | tej, która w duchu, spina najżywsze: | zwyczaj i wolę... | ostał się pogłos, ostał atrament, | bo (pamięć) czasami wietrzeje... | chytrych ciemniaków daremny lament, | to już się dzieje... | nie każde przejdzie, nie każde minie, | choć każde (życie) rzecz krucha... | nic dla was, brudne, przeklęte świnie, | wszystko dla ducha... | mrużę oczy, wizje lgną, | jak się szmaty drą i gną, | pasożyty wrą i mrą, | wreszcie godni górą są, | za mną! | za mną! | za mną!

badwater-traynor